Parę słów od siebie…
Jestem ciekawy jak przyszłe pokolenia ocenią XXI wiek. Czy będzie to wiek oświecenia, rozwoju i poznania, czy może raczej ciemny okres w dziejach ludzkości? Bez wątpienia jesteśmy świadkami ogromnego postępu technologicznego z wszechobecnym zachwytem cyfryzacją i automatyką. Odczuwamy to w każdej dziedzinie życia. Sprzęt, roboty i urządzenia pomagają w codzienności, a czasami nawet zupełnie nas wyręczają.
Druga strona tych atrakcyjnych przemian zdecydowanie jest mniej kolorowa. Mimo udogodnień większości z nas towarzyszy odczucie braku czasu z natrętnym przekonaniem, że trzeba się śpieszyć. Dookoła nas dzieje się dużo, a i tak paradoksalnie codzienność jest szara, mdła, taka sama każdego dnia. Zauważmy, w jaki sposób postęp technologiczny i globalna industrializacja zmienia świadomość naturalnych potrzeb. Natychmiast i bez naukowych analiz narzucają się smutne wnioski: instynkty samozachowawcze przeobraziły się w potrzeby posiadania, większe emocje towarzyszą pracy zawodowej niż rodzinie, a sprawność ciała przestaje mieć znaczenie dla utrzymania bytu. Materializm dyktuje tempo życia i wyznacza jego cele. No i co dobrego z tego wynika dla nas – ludzi? Każdej chwili życia towarzyszą przymiotniki: szybciej, łatwiej, sprawniej, wygodniej… Zdecydowana większość udogodnień opiera się na nowoczesnej technologii i coraz częściej z wykorzystaniem sztucznej inteligencji. Ale co tak naprawdę ma z tego człowiek, społeczeństwo, ludzkość? Co pozytywnego ma organizm, którego rozwój i funkcjonowanie powinny opierać się na aktywności fizycznej, braku stresu i zdrowym odżywianiu. Jak stymulowany będzie ogromny biologiczny potencjał, w którym tłumione są naturalne instynkty i fizjologiczne potrzeby? Dlaczego wrzucam te “wywody”? Bo czuję lęk i przerażenie, gdy widzę jak na własne życzenie stopniowo, krok po kroku świadomie niszczymy naturę człowieka, nasze instynkty i wartości. Realności nabierają apokaliptyczne wizje zagłady ludzkości i przepowiednie o przejęciu globu przez sztuczną inteligencję. Bo jak ma sobie poradzić człowiek, który będzie słaby właściwie pod każdym względem, zarówno fizycznym jak i psychicznym? Uzależniony od urządzeń i napędzany “cyfrowymi” emocjami. Już teraz wszechobecne są wpatrzone w telefon “zombie”. Bez kontroli swojego bezpieczeństwa, bez świadomości zagrożeń, bez potrzeby: idą, ćwiczą, prowadzą samochód, jedzą, zasypiają, a nawet randkują… przykuci do małego ekranika smartfona. Towarzyszy temu dziwny światopogląd oparty na “obnażaniu się” w mediach. Światopogląd wyjałowiony z autorytetów przez puste media influenserskie. Pasja i emocje straciły orientację, nie są czymś osobistym. Życiu coraz częściej towarzyszy paranoja. Osobiście nie potrafię zrozumieć dlaczego np. mąż składa swojej żonie życzenia urodzinowe robiąc to przez media społecznościowe i na dodatek z drugiego pokoju wspólnego mieszkania. Problem nabiera cech globalizacji, przechodzi w instytucje, firmy… Dostęp do wiedzy medialnej i przeglądanie Internetu, wcale nie rozwija horyzontów wiedzy ogólnej. No, ale jak ma być inaczej skoro źródłem wiedzy staje się reklama, a książka to zwykły intruz i złodziej czasu. Poza tym kolejne pokolenia prą naprzód z poczuciem braku potrzeby wracania do dokonań z przeszłości. Nie wiadomo dlaczego przekonani są, że stare jest złe, nieprzydatne i bez wartości. W efekcie młody człowiek ma spore braki w podstawowej i oczywistej wiedzy z różnych dziedzin m.in. historii, geografii czy sztuki. Nie wie np. co to jest śrubokręt, gdzie leży Kongo, kim byli: Kopernik, Bach, Leonardo da Vinci, Charlie Chaplin itd… A przecież wszystko jest na wyciągnięcie ręki… Medialny dostęp do wiedzy zamiast rozszerzać światopogląd paradoksalnie sprawia, że coraz więcej ludzi można nazwać głupkami. Bez smartfona nic nie wiedzą i nic nie potrafią…
Współczesny człowiek przestaje interesować się przeszłością, nie szanuje dobrodziejstwa natury, coraz mniej dba o siebie i rodzinę. Na dodatek żywimy się półsyntetycznymi produktami nafaszerowanymi szkodliwymi substancjami, łykamy tabletki “na wszystko”: na sen, na stres, na trawienie, na pamięć i na co tylko można… Jesteśmy mądrzejsi od natury i lekkomyślnie łamiemy jej prawa. Piękni i młodzi ludzie oszpecają się botoksem, a skład garderoby jest ważniejszy od składu i wyglądu ciała. Ludzkość wypracowała sobie postęp, w którym kryje się coś destrukcyjnego, co niezmiernie silnie i niestety negatywnie wpływa na naszą ewolucję. No i wisienka na torcie… Kontrowersyjny temat płci. Mam wrażenie, że społeczeństwo – szczególnie w dużych miastach – mentalnie staje się bezpłciowe. Role, czy funkcje: kobiety i mężczyzny, samca i samicy jakby przestają mieć znaczenie. Zacierające się różnice coraz częściej sprawiają, że młodzi ludzie mają problem z własną płcią, osobowością, tożsamością. Człowiek zatraca to, co dała mu natura: zdolność do utrzymania gatunku i instynkt przetrwania. Nie dyskryminuję żadnych związków, ale natura wyraźnie podpowiada co innego. I raczej nie da się tego wpiąć w ramy słowa “tolerancja”.
Jestem jeszcze z pokolenia, które dorastało i wychowywało na tzw. podwórku. Wówczas, tj. na przełomie lat 70-tych i 80-tych większość z nas była bardzo sprawna fizycznie, pewna siebie, bez kompleksów i przede wszystkim pozbawiona lęku przed wysiłkiem fizycznym. W porównaniu z obecną sytuacją było o niebo lepiej. W domu rodzinnym panowały zasady, a na ich straży stała surowa dyscyplina. Ciekawość i kreatywność były silniejsze od zakazów. Ryzykując awanturę domową podejmowaliśmy się szalonych i nader często niebezpiecznych zadań. Zdarzało się, że rodzice nie dawali sobie rady, a gdy słowa nie pomagały konsekwencje wybryków czuć było na tyłku. Pozostały nieciekawe i bolesne doświadczenia… Co by nie było, dzień był wypełniony wrażeniami. Większość czasu wolnego spędzaliśmy w ruchu i na świeżym powietrzu. Zazwyczaj było to nie mniej niż kilka godzin w ciągu dnia. Pora roku i pogoda właściwie nie miały żadnego znaczenia. Latem wchodziliśmy niczym małpki, wszędzie tam gdzie się dało i niczym mrówki penetrowaliśmy najbardziej niedostępne zakamarki miasta. Sam mieszkałem w pobliżu parku, w którym do dzisiaj rosną ogromne drzewa: kasztany, buki, dęby… Tylko na dwa drzewa w parku nie udało mi się wejść. “Zaliczyłem” wszystkie pozostałe korony, w sumie było to około trzydziestu drzew. Nie były też żadną przeszkodą wysokie ogrodzenia, rowy melioracyjne i płoty. Bez wiedzy rodziców kąpałem się w rwącej rzece i w morzu. Byliśmy czasami bardzo nieodpowiedzialni, bo nawet sztorm i ogromne, nakrywające fale nas nie powstrzymywały (co było bardziej idiotyzmem niż wyczynem). Chodziłem z ekipą podwórkową na kilkugodzinne i kilkunastokilometrowe wyprawy poza miasto… Zimą cieszyliśmy się, gdy padał śnieg, zamarzały stawy i rzeka. Wszystkie górki w parku były zatłoczone, pękały w szwach od ilości zjeżdżających dzieci i młodzieży. Każdy dzień był inny. O dziwo nikomu nic nigdy poważnego nie stało się. Do domu wracaliśmy wieczorem, często brudni i poobijani, ale jednocześnie jakby emocjonalnie zresetowani, bo wolni i szczęśliwi. Czas nie pędził, upływał naturalnie bez poczucia jego braku, a dzień był zawsze “długi”. Samodzielność i sprawność ogólna były kształtowane samoistnie. Dzisiaj to niestety utopia. Przeciętne miejskie dziecko nie ma gdzie i nie ma kiedy aktywnie spędzać czasu. Dzień upływa schematycznie: szkoła, maksymalnie 4-5 godzin w tygodniu pozaszkolnych zajęć ruchowych i obowiązkowo parę godzin w ciągu dnia z telefonem lub komputerem, rzadziej z książką. Zauważmy pewien paradoks, istotny fakt. Wcześniej rodzice cieszyli się, że w końcu, późnym wieczorem ich pociecha wróciła do domu. Obecnie rodzice mają duże powody do radości, gdy ich dzieciak zbierze się, żeby wyjść na przysłowiowe “podwórko”. Porównanie poziomu usprawnienia mojego i moich kolegów z dziecięcych lat, do obecnie panującego wśród najmłodszych sprawia, że “nóż otwiera się sam w kieszeni”… A to raptem upłynęły tylko cztery dekady… Swoją drogą mało, a czasami w ogóle nie ma miejsc, osiedli, placów czy parków gdzie dzieciaki aktywnie mogą spędzać czas wolny. Szczególnie ma to miejsce w dużych i średnich miastach, gdzie parkingi są ważniejsze od placów zabaw i boisk. O dużym szczęściu mogą mówić Ci, którzy mieszkają w pobliżu zielonych terenów, miejsc rekreacyjnych lub na obrzeżach miasta. Doczekaliśmy się czasów gdzie, żeby dzieciak “poruszał się” musi mieć zaplanowane zajęcia “od-do” i nadzór instruktora. Co więcej, młody człowiek nie może liczyć na to, że będzie mógł bezinteresownie bawić się ruchem. Trenując w klubie wchodzi w system. Aktywność fizyczna staje się ramowa i zazwyczaj wiąże się z jakąś presją np. oczekiwaniami rodziców. No i najlepsze… Zdobywanie umiejętności i sprawności bezwarunkowo musi być potwierdzona “elitarnymi” dyplomami i certyfikatami. Coraz częściej mam wrażenie, że sam trening, sprawność i umiejętności liczą się mniej niż przynależność do klubu, która często jest celem samym w sobie, jedynym. Chyba warto więc zatrzymać się i nieco zastanowić…
Parędziesiąt lat wstecz ludzie nie podejmowali treningu sztuki walki, żeby ratować kondycję, redukować tkankę tłuszczową, czy przystosowywać się społecznie itp… Po prostu na salę szło się, żeby nauczyć się bić. Mała aktywność, a tym samym niska sprawność fizyczna zaczyna przyjmować masowy charakter i bez wątpienia staje się dużym problemem społecznym. Ogromną rolę w procesie szkolenia przypisuję kształtowaniu ogólnej sprawności i wydolności organizmu. Mam swój światopogląd, w którym “kondycha” to moje motto, które uporem maniaka zamieniam w praktykę towarzyszącą moim zajęciom. Nie wszystkim adeptom aikido to się podoba. Słyszałem już uszczypliwe stwierdzenia, że aikido to nie lekcja w.f… Niemniej jednak w sztukach walki i w ogóle w życiu codziennym należy być sprawnym i gotowym do wysiłku. Czy to się komuś podoba, czy ma awersję do wysiłku tak naprawdę mam gdzieś, bo w rzeczywistości bez optymalnej sprawności fizycznej można sobie tylko pogawędzić o sztuce walki…
Bartosz Ciechanowicz